Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ilość stron: 321
Marek Brener z jednego obozu trafia do innego, który jest... W osobliwym, somnambulicznym królestwie kłamstwa wszystkim przypisane są pewne role, choć nic nie jest tam oczywiste. Zagadki pozostają bez wyjaśnienia.
Ziemiański trzyma nas w niepewności do ostatniej strony książki, by pokazać, że... nie jest jej autorem. Przynajmniej takim autorem, jakiego znaliśmy do tej pory...
Andrzej Ziemiański, uznany i nagradzany twórca literatury fantastycznej, próbuje swą powieścią odpowiedzieć na pytanie, czy świat, w którym żyjemy, jest realny.
"Każdy szczur ma swoją szansę."
Nie mam najmniejszego pojęcia, co tchnęło mnie do kupienia tej książki na wyprzedaży. Pewnie nazwisko widniejące na okładce... Wątpię, żeby uchował się jakiś miłośnik fantastyki, który nie słyszałby o Andrzeju Ziemiańskim. I mnie obiła się ta postać o uszy, dlatego stwierdziłam, że jak spodoba mi się ta książka, to może wykosztuję się na te bardziej znane (jak chociażby trylogia "Achaja"). I teraz bardzo żałuję, że zaczęłam akurat od tej pozycji, bo się ogromnie zawiodłam...
Zawiły opis pewnie niewiele Wam powiedział, dlatego przybliżę trochę fabułę. Marek Brener sam z siebie postanawia zostać więźniem pewnego obozu. Jednak okazuję się, że nie jest to takie zwyczajne więzienie. Bohater postanawia odkryć dlaczego wygląda ono tak, a nie inaczej. Dlaczego nie przypomina innych obozów.
Czyli pomysł niezbyt wyszukany, a fabuła i jej zawiłości proste jak drut. Oczywiście są tajemnice, które nasz protagonista wytrwale rozwiązuje, oczywiście sam, bo nikt nie chce mu wierzyć. Nie jest to ani ciekawe, ani wciągające. A pan Ziemiański, jakby chcąc jeszcze bardziej utrudnić czytelnikowi lekturę, napisał wszystko takim językiem:
"- Zobacz, bo zobaczyć można więcej, niż jesteś w stanie pomyśleć. Możesz pomyśleć więcej, niż można powiedzieć. Powiedzieć więcej, niż ktoś inny będzie mógł usłyszeć. Żyjemy za kratami. To kraty naszych światów, które zatrzymują każdy dźwięk, każdą informację. Jesteśmy coraz ubożsi, coraz biedniejsi, odarci z tego, czym jesteśmy naprawdę."
A teraz powiem Wam, że to jeden z tych prostszych fragmentów... Tak więc, lektura na domiar złego jest wolna i mozolna - nieraz miałam tak, że tylko przebiegałam oczami po tekście, nie przyswajając ani słowa, a potem musiałam wracać do niektórych fragmentów.
Gwoździem do trumny "Miecza orientu" okazał się główny bohater. Pod przykrywką przemyślanych i logicznych działań (jego rozmyślania potrafią ciągnąć się bez przerwy przez kilka stron!), postępuje irracjonalnie, w dodatku narażając siebie i innych współwięźniów. Mógł bez problemu odejść po kilku dniach, ale nie! On musi zostać i rozwiązać tę zawiłą zagadkę!
Pozostałe postaci wcale nie są lepsze. Szczerze mówiąc przez większą część książki miałam wrażenie, że to nie więzienie, tylko jakiś dom wariatów... I wszyscy zachowywali się nienaturalnie... No, bo kto normalny rzeźbi we własnych paznokciach?! Nie kupuję tego.
"Życie to nie tajemnicza księga, w której należy doszukiwać się zawiłych przekazów - lepiej brać je prosto, brać to, co daje i cieszyć się choćby z tego, że przeżyty właśnie dzień nie jest dniem ostatnim."
Ach, jeszcze te wszystkie sentencje, którymi zostaje uraczony czytelnik... Szkoda gadać.
Czyli podsumowując, pomysł może i w teorii jest ciekawy, jednak w praktyce (i być może w takim wykonaniu) to dno. Absolutnie nie polecam.
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu;
Z półki.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Znasz już moje zdanie, teraz ja chciałabym poznać Twoje - wyraź opinię, zgódź się ze mną lub nie, podyskutuj, pożartuj. Zostaw po sobie ślad!